01 maja 2020, 13:12
Może zacznę od początku
Od dnia, w którym pojawił się tzw ostatni gwóźdź do trumny...
To było pod koniec stycznia zeszłego roku. Wtedy trafiła do szpitala z małymi ranami i krwiakiem na udzie prawej nogi.
To była moja wina, to ja wtedy byłam u lekarza i prosiłam o pomoc dla niej. Dostała wtedy skierowanie do szpitala. Zawieźli ją jakoś koło 16... może trochę wcześniej..
Zaraz po tym ja tam pojechałam, żeby wiedzieć co i jak. Wtedy prawie do godziny 23 siedziałam z nią na korytarzu i czekałyśmy na jakąkolwiek odpowiedź czy też decyzję. Wyobraźcie sobie osobę, która jest nieprzytomna, w zasadzie ciągle śpi i jest pozostawiona sama na korytarzu soru wraz z rzeczami osobistymi. Przecież gdybym wtedy nie mogła pojechać tam, to okradliby ją i nawet nikt by nie zareagował. Jej stan z każdą minutą się pogarszał. Nogi coraz bardziej puchły, a rany coraz bardziej bolały. Nikt kompletnie nie reagował, czekałyśmy tam jak gdyby nigdy nic. Dopiero po 10 wieczorem łaskawie wyszła jakaś pielęgniarka zza tych drzwi na sor co otwiera się na kartę i powiedziała, że mama zostanie, bo ma jakieś zapalenie w moczu.
Serio?! Nie rany, nie krwiak, nie fakt, że czuła się coraz gorzej, a była świeżo po zawale i czekała na rozrusznik serca... tylko jakieś pieprzone zapalenie w moczu?
No dobrze, w takim razie wróciłam do domu i na następny dzień tam pojechałam.
I dopiero wtedy zaczął się cyrk.
Najpierw, żeby się tam dostać to trzeba się nieźle nakombinować, bo przecież jak nie wyglądasz na 50 lat to nie możesz odwiedzić bliskich...
Kiedy wreszcie weszłam zobaczyłam coś czego nie byłam w stanie zrozumieć, pojąć, a dopiero co zaakceptować. Położyli ją na korytarzu, w ciemnym kącie, przy jakimś urządzeniu, które miało za zadanie jakieś badania przetwarzać. Nikt jej nie pomógł nawet się przebrać, nikt nawet nie spojrzał na jej rany. Nikt nie zainteresował się tym, że powinna przyjmować leki, bo bez nich mogła umrzeć. Nawet jedzenia ani picia nie dostała. Już wtedy wyglądała okropnie, jej stan był coraz gorszy. Kiedy wreszcie po błąkaniu się po sorze i batalii z pseudo służbą lekarską udało mi się dostać do ponoć dyżurnego lekarza... Ten wyskoczył do mnie z tekstem, że on najpierw musi zajrzeć w kartę, bo do tej pory nie zaglądał do niej. Jak wspomniałam o lekach to usłyszałam, że pacjenci powinni mieć swoje leki.
Ok, a ktoś wcześniej o tym poinformował? Ktoś raczył powiedzieć, że ona tam zostanie, jak od początku mówiono, że tylko ją zbadają i wraca do domu..
Przecież to jest szpital, podstawowe leki powinni mieć...
Już wychodząc od tego lekarza, krew się we mnie gotowała. Wróciłam do mamy, chcąc jej jakoś pomóc zaczepiłam pielęgniarkę, 20 z kolei, bo poprzednie mnie lekceważyły. Poprosiłam o zrobienie opatrunków, nic więcej. Bo w tamtej chwili nawet krwiak już nie był krwiakiem. Pękł i zrobiła się kolejna rana. Niestety i tym razem spotkałam się z chamstwem i prostactwem.... Wygnała mnie po leki do domu, a mamie nie zrobiły opatrunku, bo one nie mają na to czasu.
To do cholery jasnej od czego one tam są? Przecież ich zasranym obowiązkiem jest właśnie opieka nad chorymi pacjentami, a nie picie kawki i te ploteczki...
Zacisnęłam zęby i pojechałam po leki. Wróciłam z nimi, ale nic się nie zmieniło....
Tkwiła w tej rzeźni 3 doby, a dopiero później przewieźli ją na oddział... Super nie było, ale odrobinę lepiej...
Jaki rezultat tego był?
To proste kobieta chodząca trafiła na sor, a po trzech dniach trafiła na oddział jako osoba leżąca, z rozległymi, paprącymi się ranami. Brudna, głodna i tak cierpiąca, że mało komu bym tego życzyła.
To nie jest niestety koniec jej piekła na ziemi i jej cierpienia, przez które przeszła, ale to jest dzień, za który się obwiniam. Może gdyby tam nie trafiła, to może nadal by żyła. Bo to przez ten dzień trafiła do rzeźni...